Drewniany jacht, męska załoga, mało snu, fale uderzające w twarz, delfiny i wiele radości - kilka dni niezapomnianej przygody, czyli rejs wokół Wysp Kanaryjskich.
Wyspy Kanaryjskie są popularnym miejscem spędzania urlopu wśród Polaków. Urocze plaże, smaczne jedzenie, niewygórowane ceny i słońce przez cały rok. W okresie lata są wręcz oblegane przez turystów. Ci, którzy nie lubią tłumów i upałów przylatują na wyspy w pierwszych miesiącach roku. Okres ten jest idealny również do żeglowania. W tym roku postanowiliśmy połączyć zamiłowanie do żeglarstwa z pomysłem zrobienia sobie przerwy od zimy i tak właśnie zaczęła się nasza przygoda.
Przed rejsem
Jest początek marca 2016 r., a my wygrzewamy się na jednej z plaż miejscowości Los Cristianos na Teneryfie. Na wyspie nie brakuje atrakcji, jak wąwóz Masca, wulkan Teide czy las pierwotny w Górach Anaga, dlatego też nasz plan zapowiada się dość intensywnie. Szybko jednak przyzwyczajamy się do spokojnego życia Hiszpanów i niespiesznie zwiedzamy okolicę. Udaje nam się przejść m.in. Barranco del Infierno, który jest piekielny nie tylko z nazwy, zwłaszcza w upalny dzień. Uznajemy, że resztę atrakcji, w szczególności te na północy wyspy, zobaczymy po rejsie, gdy już będziemy wypoczęci. Kolejne dni pokażą jak bardzo myliliśmy się.
Dzień I
Z kapitanem jachtu oraz resztą załogi spotykamy się w wyznaczonym miejscu w Los Cristianos, by razem pojechać do portu San Miguel.
Okazuje się, że na pięciu członków załogi (wliczając kapitana) jestem jedyną kobietą.
Jeszcze tego samego dnia przydzielamy koje na jachcie, rozpakowujemy nasze rzeczy i idziemy do lokalnej knajpy, żeby się zintegrować.
Dzień II
Część załogi robi przegląd łodzi, a reszta wyrusza po zakupy spożywcze. Tego dnia kapitan przeprowadza dokładne szkolenie bezpieczeństwa. Poznajemy zasady poruszania się na jachcie oraz procedury, które w razie niebezpieczeństwa mogą uratować nam życie. Opracowujemy harmonogram wacht i podział na pary. Wyznaczamy również trasę naszego rejsu i od razu ustalamy, że chcemy skupić się na tym, aby jak najwięcej żeglować.
W porcie jest dość chłodno i wietrzenie, a to dopiero początek. Wypływamy ok. godziny 19.00 i obieramy kurs na Gran Canarię. W ciągu pierwszej godziny cała załoga jest na pokładzie. Wiatr przybiera na sile, a fale co rusz wpadają do kokpitu (na pokład) łodzi. Jacht co chwilę skacze uderzany dużymi falami, a jego przechyły na jedną z burt są tak duże, że wewnątrz łodzi hulają wypadające z szafek szklanki. Przez pierwszy kwadrans obejmuję duży kabestan (wyglądem przypomina kołowrotek; okręca się wokół niego liny od żagli) i wpatruję się nieco przerażona w zostającą w oddali, pięknie oświetloną Teneryfę.
O godzinie 20.00 rozpoczyna się moja wachta podczas której moim partnerem będzie doświadczony żeglarz. Z każdą kolejną godziną fale stają się coraz większe – niekiedy osiągają ok. 4-5 metrów. Niemalże każda z nich uderzała mnie w twarz. Jacht coraz bardziej przechylał się na prawą burtę, co powodowało, że siedząc na bakiście (schowek pod siedzeniem) przy lewej burcie, musiałam zapierać się nogami o tą naprzeciwko. Tego dnia pływaliśmy przy wietrze powyżej 6 stopni w skali Beauforta. Moja wachta zakończyła się o północy, a wraz z zejściem pod pokład dopadła mnie choroba morska. Pod sztormiakiem miałam przemoczone spodnie, trzęsłam się z zimna i za nic w świecie nie chciałam wychodzić już na pokład.
Dzień III
Miniona noc była trudna. To był nasz chrzest na oceanie. Dopiero ok. godziny 9 rano wpływamy do Puerto de Mogan na Gran Canarii. Jesteśmy zmęczeni, ale szczęśliwi i, jak się okaże w kolejnych dniach, będziemy jeszcze tęsknić za takimi warunkami. Jemy śniadanie, a po nim przychodzi czas na drinka za tzw. cudowne ocalenie - taka już tradycja na pokładzie Poloneza.
Dzień spędzamy na zwiedzaniu miasteczka, relaksowaniu się i uzupełnianiu zapasów jedzenia na kolejne dni. Po przeanalizowaniu prognoz pogody podejmujemy decyzję, by z samego rana popłynąć do innego portu na Gran Canarii. Wieczorem podczas kolacji na jachcie czas mija nam na rozmowach o urokach żeglowania. Kapitan co rusz opowiada jakąś historię z regat czy rejsów, które organizuje.
|
Puerto De Mogan - Gran Canaria |
Dzień IV
O godzinie 7 rano wypływamy z Puerto de Mogan i zmierzamy do Las Palmas - stolicy Gran Canarii. Tuż po wypłynięciu z portu po raz pierwszy podczas naszego rejsu pojawiają się delfiny. Towarzyszą nam jedynie przez kilka minut. Tym razem ocean jest zdecydowanie spokojniejszy. Tego dnia przejmuję ster Poloneza - to mój debiut w prowadzeniu jachtu morskiego, dlatego też z przyzwyczajenia zaczynam nim sterować, jak jachtem mazurskim. Wykonuję pierwsze zwroty, uczę się nawigować łodzią przy wykorzystaniu kompasu. Z czasem ocean postanawia przerwać błogi spokój. Robi się wietrzenie, akwen jest wzburzony, są coraz większe fale na których jacht skacze i przechyla się. Wiatr znów wieje z prędkością 5 stopni w skali Beauforta.
Po skończeniu wachty schodzę pod pokład, by choć trochę zdrzemnąć się, bo już za cztery godziny ponownie stanę za sterem czternastometrowego jachtu.
Dzień V
Do portu w Las Palmas na Gran Canarii wpływamy o szóstej rano. Ponowny drink za cudowne ocalenie a następnie szybki prysznic w towarzystwie ciekawskich karaluchów. Zawładnęły całą łazienką, nieco przerażają, ale mają naprawdę ładny bordowy kolor. Jeszcze szybkie śniadanie i ruszamy na miasto. Niespiesznie spacerujemy po wąskich uliczkach starego miasta. Oglądamy m.in. Katedrę św. Anny, mijamy dom, w którym niegdyś przesiadywał Krzysztof Kolumb popijając grog. Podziwiamy niewielkie kolorowe budynki po czym zatrzymujemy się na jakiś czas w kawiarni i wymieniamy się opowieściami o naszych żeglarskich przygodach.
Po powrocie do portu czas na gotowanie obiadu, drzemkę i... trzydzieści minut po północy wypływamy. To będzie najdłuższy etap rejsu, jaki spędzimy bez przerwy na wodzie.
|
Las Palmas - Gran Canaria |
Dzień VI
Zmierzamy do portu San Sebastian, na wyspie la Gomera, od którego dzieli nas ok. sto mil morskich. Tym razem wachtę zaczynam o godzinie czwartej rano. Z pokładu Poloneza lekko kołysanego przez fale podziwiam wschód słońca. Podczas tego etapu rejsu delfiny będą nam bardzo często towarzyszyć wywołując niejednokrotnie uśmiech na mojej twarzy. To niezwykle radosne, zwinne i towarzyskie zwierzęta. Co chwilę wyskakiwały z wody przy lewej burcie, szybko przepływały pod jachtem i pojawiały się z prawej strony. W drodze na Gomerę udało się nam zobaczyć również żółwia morskiego.
Na obiad decydujemy się przygotować popularne na Wyspach Kanaryjskich danie. Nabieramy do gara wody z oceanu i gotujemy w niej ziemniaki w mundurkach, które później zjadamy razem z sosami i sałatką. Gotowanie przy wietrze o prędkości 4-5 stopni w skali Beauforta jest wyzwaniem, zwłaszcza gdy jacht przechyla się pod dużym kątem, a garnek stojący przede mną na stole ucieka na jego drugi kraniec. Wybawieniem są dla nas specjalne podkładki pod garnki, by nie tańcowały nam po blacie. Przygotowanie sałatki też jest ciekawe - pomidory rozlatują się po stole, a ja co rusz prawie kładę się na nim, gdy łapiemy duży przechył.
Dzień VII
Cały czas zmierzamy w kierunku La Gomery. Delfiny co jakiś czas podpływają do jachtu, zarówno w ciągu dnia, jak i w nocy. Ocean jest spokojny, dlatego też z nieskrywaną radością wpatruję się w pięknie rozgwieżdżone niebo. Szkoda tylko, że noce są tak chłodne, że muszę mieć na sobie kilka warstw ubrań, by było ciepło. Każda próba oswobodzenia się z nich pod pokładem jest wyzwaniem. Po wejściu do kabiny czuję się jakby ktoś zamknął mnie w wielkiej kuli i toczył. Tak więc zdejmuję kurtkę, czuję mdłości, więc kładę się na kilka minut, żeby mój błędnik uspokoił się, a mdłości zniknęły. Jak jest już dobrze - siadam, zdejmuję czym prędzej kolejne warstwy i… znowu kładę się i czekam aż przestanie mnie mdlić. Rozebranie się z kilku bluz i spodni, a później założenie ich na siebie, trochę trwa, więc na sen zostaje już niewiele czasu.
O godzinie 3.30 nad ranem docieramy do San Sebastian i idziemy spać. Po przebudzeniu wyruszamy na małą, czarną plażę, a także na spokojny spacer niewielkimi uliczkami jakże małego miasteczka. W parku mijamy dom, w którym mieszkał Krzysztof Kolumb. Tuż przed sjestą udaje się nam zamówić lokalne przysmaki w knajpce z zaledwie czterema-pięcioma stolikami. Pijemy tu najlepszą sangrię na wyspach. Wieczorem znowu ruszamy na ocean.
Dzień VIII
Ok. południa wracamy do portu macierzystego na Teneryfie, czyli San Miguel. Kolejne godziny spędzamy na sprzątaniu Poloneza i pakowaniu naszych rzeczy. Z wielkim smutkiem opuszczam pokład jachtu, na którym przeżyłam świetną przygodę i poznałam pasjonatów żeglarstwa od których mogłam się uczyć. Czasami nie było łatwo, jak pierwszego dnia gdy ocean był bardzo wzburzony, ale to właśnie te momenty sprawiają, że chciałabym czym prędzej wrócić na jacht i nim pływać.
Polubiłam nawet żeglowanie w nocy, choć początkowo wzbraniałam się przed tym.
Podziwiałam przepięknie rozgwieżdżone niebo na którym gwiazdy świeciły tak intensywnie, jak małe diamenciki. Ocen był wtedy niezwykle spokojny i można było nawet usłyszeć oddychające delfiny. Wypatrywałam, czy w pobliżu nie ma innych jednostek pływających, a wypatrzenie wielkiego statku handlowego sprawiało niebywałą radość. Tak, jak i wschód słońca, który był swoistą nagrodą podczas żeglugi. Aleksander Doba powiedział kiedyś:
to prawda, ale przebywanie na nim sprawia, że czujemy się niezwykle wolni i zrelaksowani, nawet mimo niewyspania. To była wspaniała przygoda.